Po słońce, egzotykę i miseczkę ryżu...aby zobaczyć słonia, skosztować robali i kupić jedwabny szal na ulicznym targu. Chcemy podczas tej wyprawy odkryć, choć ułamek Azji – Królestwo Laosu. Pozostałe azjatyckie miasta traktujemy nieco przelotnie a Tajlandie pozostawiamy na potem…może zwiedzimy ja za rok wraz z małym bagażem o imieniu Maja.
Podróż mamy nieco skomplikowaną, ale cóż zrobić skoro tylko takie połączenie lotnicze było w zasięgu naszej kieszeni.
Startujemy z Salonik prosto do Londynu na filiżankę herbaty wypitej zapewne w strugach angielskiego deszczu…następnie czeka nas kilka a nawet kilkanaście godzin na pokładzie samolotu zmierzającego do Malezji. „Już nie mogę się doczekać”… w chmurach czas stoi w miejscu godzina jest wiecznością a wieczność nieskończonością.
W Kuala Lumpur spędzimy w sumie dwa dni wliczając drogę powrotna – nie wiem nie byłam, ale myślę, że to wystarczy, aby zobaczyć to, co najważniejsze i się nie znudzić. Następny przystanek to kolorowy Bangkok…rejs po kanałach Wenecji Wschodu, wizyta w Wielkim Pałacu i u olbrzyma Buddy oraz przedstawienie kukiełkowe na targu, Suan Lum to punkty musowe…reszta w zależności od nastroju i sił, bo zapewne nasze organizmy będą jeszcze funkcjonować w strefie czasu europejskiego.
W połowie listopada wyruszamy do Laosu i tu zaczynają się schody…trasa nieznana, szlak nieprzetarty, świadków odnalezionych-dwóch i ich wiedzy zawierzyć musimy.
Pokrótce…z Bangkoku do prowincji Nan, granicy i laotańskiej krainy Hongsa, gdzie słoń mówi dzień dobry :).
W Królestwie miliona słoni i białego parasola zamierzamy spędzić większość naszej wyprawy, podążając ku południowym krańcom państwa. Zamiast Mekongiem popłyniemy malowniczą rzeką Nam Ou, zamiast kąpieli w tropikalnym morzu będziemy brać prysznic w kaskadach wodospadu, zamiast wylegiwać się w leżaku pod bambusowym parasolem zawiśniemy w hamaku pod osłona palm, zamiast jednej wyspy zwiedzimy ich tysiące, zamiast relaksu doznamy szczypty mocnych wrażeń.
Wszystko to i jeszcze więcej może się udać, jeśli wstawać będziemy razem z kogutami, przemieszczać się nocami i intensywnie zwiedzać to, co stanie nam na drodze…pewnie po powrocie będziemy bardziej zmęczeni niż przed wyjazdem, ale o to chodzi, aby nie popaść w bezruch i monotonie …najwyżej będziemy się ratować kawą w tabletkach:)
Na deser naszej” tułaczki” pozostanie zaginione miasto Ankor. Prawdopodobnie dotrzemy tam droga powietrzna oby czasu nie marnować, bo czas to, pieniadz, który zostanie wydany na bilet lotniczy, o dziwo nie taki tani, ale dzięki promocji na dalszej trasie (Sieam Reap-K.L) szkoda zostanie wyrównana, no może nie do końca, ale strata (w kieszeni), pozostananie niewielkie. Decyzja o pobycie w Królestwie Khmerów wynikła ze zbiegu okoliczności, nagle i spontanicznie, chciałam, ale nie planowałam podczas tak krótkiego pobytu zatrzymywać się jeszcze w Kambodży, ale najprawdopodobniej tak właśnie miało być… koniec i basta!!!